Warning: include(../../../menuP.php): failed to open stream: No such file or directory in /home/klient.dhosting.pl/avamex/arturwegrzyn.pl/public_html/galeria/201008_Peenemunde/05/201008_Peenemunde_05.php on line 54
Warning: include(../../../menuP.php): failed to open stream: No such file or directory in /home/klient.dhosting.pl/avamex/arturwegrzyn.pl/public_html/galeria/201008_Peenemunde/05/201008_Peenemunde_05.php on line 54
Warning: include(): Failed opening '../../../menuP.php' for inclusion (include_path='.:/opt/alt/php55/usr/share/pear:/opt/alt/php55/usr/share/php') in /home/klient.dhosting.pl/avamex/arturwegrzyn.pl/public_html/galeria/201008_Peenemunde/05/201008_Peenemunde_05.php on line 54
Jak na nadmorski kurort przystało obudziło nas wspaniałe słońce i upał.
Mijając ciężko pracujących od świtu rybaków (i rybaczki), zaopatrzeni w kąpielówki i ręczniki ruszyliśmy na plażę wygrzać sterane życiem kości.
Albo wszyscy jeszcze spali, albo byli już na plaży.
Po drodze wpadliśmy na śniadanko do klasycznego baru.
Zapachniało dzieciństwem - dosłownie i w przenośni.
Ceny były śmieszne, głód doskwierał, obsługa młoda i zwinna, jadliśmy więć bez umiaru i opamiętania: pasta jajowa, biała kawa, topione serki, ktoś łyknął grysiczek - białe szaleństwo.
Nie wiem dlaczego, ale na mnie zawsze największe wrażenie robi wejście na plaże. Zawsze pokonując ten korytarzyk między wydmami, zanim jeszcze zobaczę szumiące morze, czuję solidne podekscytowanie.
Ależ luz!
Wszystkich dopadła jakaś miła nostalgia. Właściwie podczas całego pobytu na tej plaży nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa.
Krzysiu porozumiewał się z nami za pomocą gestów - tu: Idziecie?
Beztroska trwała ...
... nie zauważaliśmy nawet spiętrzającego się wokół nas tłumu.
Moją uwagę na paręnaście minut przykuły dwa rewelacyjnie bawiące się w wodzie border collie.
Jak odgłos z dawnych lat zabrzmiało: looody, lody, lody!...
... a trochę współcześniej: bóóóób gotowany, coca-cooooola.
Spokojne i fajne zwieńczenie eskapady.
Niestety, jak mówi poeta, "nic nie może przecież wiecznie trwać!" i ...
... Janek dał hasło do wymarszu.
Kierunek południowy - na Trzebież!
Pamietacie most w Wolgast, no i co? W Dziwnowie jest podobny, trochę podobny.
Flałta - długo na silniku.
Wogóle przez cały dzien wszyscy byli jacyć zamyśleni i małomówni.
Mijamy z rozrzewnieniem wikińską osadę na Wolinie ...
... i wpływamy na Zalew Szczeciński.
Janek robi co może, ale za cholerę nie da się nic pociągnąć na żaglach.
Wszelkie próby okazywały się bezskuteczne.
I tak pyrkając ...
... zeszło nam do wieczora.
Trzebież - jak zwykle na miejsce dotarliśmy po ćmie.
Dzień ostatni żeglarstwa.
Piotr chodził po ośrodku jak otumaniony. Wspomnienia. Przez wiele sezonów był tu instruktorem. To co opowiadał niestety nie nadaje się do powtórzenia.
Upadek.
Piotrkowi po prostu było żal. Kiedyś był to prężny i tętniący żeglarstwem ośrodek. I znany w Polsce. Dziś pusty i wymarły.
Po spacerze śniadanie, męskie śniadanie. Szybko i konkretnie bez przerostu formy nad treścią.
Po śniadaniu zmywanie. Do zmywania nie potrzeda balii z wodą pełną piany. Wystarczy wilgotny, jednorazowy ręczniczek załatwiający sprawę szybko, bardzo szybko.
Odbijamy.
Dziobowy rzucił cumy ...
... czapelka zakrakała na pożegnanie ...
... Piotr krzepko chwycił rumpel w ręce swe ...
... i ruszamy szukając dobrego wiatru.
Brama szczecińska wytyczająca korytarz dla trochę większych od naszej jednostek.
I większe jednostki zaczęły się pojawiać.
Kolosy gnały ...
... ale i my śmigaliśmy bez kompleksów.
A Krzychu robił się na bóstwo.
Poprzez meandry ujścia Odry, Odrą Zachodnią ...
... wpływamy do Szczecina.
Muzeum Morskie i Akademia Morska przy Wałach Chrobrego.
Zamek Książąt Pomorskich.
Ostatni wspólny posiłek wpałaszowaliśmy w pięknej, stylowo-morskiej restauracji Porto Grande.
I to właściwie tyle. Koniec wakacji.
Jeszcze tylko znaleźć drogę do domu ...
... ominąć korki jak na normalnych drogach ...
... i bezpiecznie przybrnąć przez skrzyżowania dróg żeglownych.
Ostatni rzut oka na krakowską banderkę ...
... demontaż oznaczenia przynależności państwowej ...
... i w górę.
Ola była gotowa do drogi koło 22:00. Janek nie dał sie namówić na nocleg i jeszcze jeden dzień w naszym towarzystwie. Pognał do Krakowa.
A my, tzn. Piotr, Krzychu i ja wypiliśmy jeszcze razem kilka piw.
Kiedy wszedłem do domu w Krakowie, i Ania zapytała jak było, odpowiedziałem: "Super, to był prawdziwy obóz wędrowny. Dużo kapitalnego, rewelacyjnego pływania i nowe miejsca, które dane nam było zobaczyć". Było trochę dyskusji i sporów, ale tak to bywa miedzy żeglarzami. Ostatecznie Janek rzucił nowy temat: "W przyszłym roku Bornholm, a może Kopenhaga - tylko czy aby Ola podoła?"
Cichy poranek w hoteliku okraszony delikatnymi promieniami słońca.
Nareszcie normalne wyrka w wykrochmaloną pościelą.
I po śniadaniu do domu ...
... spokojnie, powoli, nigdzie się nam nie speszyło. Przecież to sobota. KONIEC. A jeśli komuś mało zapraszam jeszcze do galerii zdjęć bohaterów tej wyprawy.